piątek, 29 marca 2013

Pozytywna zabawa :)

    Niedawno Kararelka opublikowała post w ramach pewnej fajnej zabawy, w której to należy wymienić 10 pozytywów z naszego życia. Postanowiłam i ja do zabawy się przyłączyć.

1. Mam rodzinę. Wspaniałych: męża i synka. Błahe? A jednak jest to to, czego niektórym do szczęścia brakuje.
2. Jesteśmy wszyscy zdrowi. Gdy widzę rodzinę, która boryka się z chorobą dziecka, bądź rodzica serce mi zamiera.
3. Mamy gdzie mieszkać i co jeść. Czasem czuję, że jestem okropnie próżna i mam wyrzuty sumienia. Podczas gdy ja narzekam na standard swojego życia, gdzieś jakaś matka musi wybierać między zakupem jedzenia, a leków...
4. Mam swoje pasje, które rozwijam i które dają mi radość. Może nie poświęcam się im całkowicie, może oddaję się im rzadko, ale je mam i mogę z nich czerpać, kiedy tylko znajdę chwilę, gdy tego potrzebuję.
5. Udało mi się rzucić palenie, o czym ostatnio pisałam.
6. Udało mi się  wyjść z bulimii, o której piszę co jakiś czas.
7. Uczę się lubić siebie i coraz lepiej mi idzie.
8. Kocham i jestem kochana. Czegóż chcieć więcej?
9. Mam poczucie, że życie każdym uśmiechem synka i każdym pocałunkiem męża wynagradza mi krzywdy.
10. Potrafię dostrzegać pozytywy w swoim życiu :)

Bo czasem warto się zatrzymać, docenić po prostu to co mamy. Nie ważne, że to są rzeczy zwykłe i normalne, niektórzy ich nie mają...

 Ps. na allegro ciuszki po Kubusiu na licytację, jakby ktoś był zainteresowany to zapraszam :)



wtorek, 26 marca 2013

Moja droga nikotynowa.


źródło
   Na wstępie przyznać muszę się szczerze, że palaczką byłam nałogową, nie, wróć, palaczką jestem nałogową, choć nie pale już od półtora roku . Również szczerze, choć niechętnie zdradzę, że romans z papierosem zaczęłam już w szkole podstawowej. Pamiętam swoje pierwsze papierosy, wyjarane w lesie, w doborowym towarzystwie rówieśniczek. Zachowywałyśmy się tak, jakbyśmy miały co najmniej napaść na bank. Te wszystkie przygotowania i obmyślanie planu. Wcale nie było nam trudno zdobyć fajki, bo rodzice każdej z nad palili, co też znacznie ułatwiło nam problem zamaskowania zapachu dymu na ubraniach i nie tylko na ubraniach. W sumie w ogóle nie przejmowałyśmy się cuchnącymi ciuchami. Raczej naszą uwagę skupiało zabijanie wyziewu nikotynowego i zespołu śmierdzących palców, do czego stosowane metody były tak wymyślne, że do dziś mnie śmieszą. Hitem było trzymanie monet, najchętniej miedziaków w dłoniach przez dość długi czas, brudzenie się w gruncie, najlepiej leśnym i obowiązkowe były miętowe gumy. Nie małym zainteresowaniem cieszył się również czosnek, ogórki kiszone. Ale to tylko część otoczki pod tytułem "żeby się nikt nie dowiedział". Koniecznością była dobra skrytka na papierosy. I tak modnym mieszkaniem dla małych nikotynowych przyjaciół stał się licznik na klatce, skrytka na strychu, lub torebeczka przyklejona za szafą... było tego trochę. Ale w tym czasie to nie było jeszcze uzależnienie, tylko podpalanie, próbowanie zakazanego owocu, początek buntu, może chęć zwrócenia na siebie uwagi, popisy przed towarzystwem.
Potem, gdy już chodziłam do gimnazjum można by się pokusić o określenie uzależnienia. Paliłam nie tylko w towarzystwie, ale dla odreagowania emocji, dla samej idei palenia. I tak zostało. Aż do tego magicznego momentu. Owszem rzucałam to świństwo nie raz i nie dwa z marnym skutkiem jak już się pewnie domyślacie. Były momenty kiedy nie paliłam przez dwa miesiące, zazwyczaj był to okres wakacyjny, który cały spędzałam u babci, tam byli inni ludzie, w sumie to nie miałam tam znajomych, był spokój. Na nic to, bo gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania papierosy znowu wołały, a ja się nie opierałam.,aż do momentu, kiedy powiedziałam stop. Ów moment nie był jednak przypadkowy, bowiem była to chwila, w której dotarło do mnie, że pod sercem noszę bezbronne życie, za które jestem odpowiedzialna. I nie, nie był to dzień, kiedy to zobaczyłam na teście dwie piękne kreski. A raczej dzień, w który to do mnie dotarło. Potrzebowałam około miesiąca. Macierzyństwo czyni cuda.

poniedziałek, 25 marca 2013

Kubusiowe zasypianie.

    Kiedy Kubuś był noworodkiem zasypiał przy cycu. Wyregulował sobie rytm dnia tak, że ssanie cycusia zawsze poprzedzało drzemkę. Potem wystarczyło położyć go w odpowiedniej chwili na pleckach, albo na boczku, by w okamgnieniu zasnął bez kołysania, noszenia i specjalnego cyrku. Po prostu, tak zwyczajnie i naturalnie jak był zmęczony to zamykał oczka i spał. Pamiętam nawet jak za każdym razem śmieszyło mnie zdziwienie teściowej, kiedy na hasło "on jest już śpiący" brała wózek i pełna zapału i determinacji przygotowywała się do długoterminowego wożenia i huśtania  a Mały ledwo dotknął głową kocyka i już był w objęciach morfeusza. Ale pojawiło się wieczorne ząbkowanie i marudzenie i coraz częściej zasypiał na moich, albo tatusiowych rękach, lub na piersi. trwało to chwilę, ale i tak zdążył się do tego przyzwyczaić.
Teraz staramy się znowu kłaść go w łóżeczku, by przygotować go do samodzielnego zasypiania. Póki co trwa to kilka dni więc nie będę zapeszać... idzie nam całkiem nieźle. Mały zasypia przy mnie, to znaczy tuż obok mnie, ale we własnym łóżeczku.

niedziela, 24 marca 2013

Matką pracującą być. ?

źródło
    Hej ho, hej ho, do pracy by się szło... By podreperować podupadający budżet rodzinny, co jest powodem pierwszym, największym i niepodważalnym. By zarabiać dla satysfakcji i bez wyrzutów sumienia kupić sobie tusz do rzęs, odwiedzić fryzjera, czy kupić materiały potrzebne do zanurzenia się w hobby. By wyrwać się z codziennej roli matki, żony, kury domowej. By wyjść do ludzi. By nie zwariować.
Ale z drugiej strony medalu - przecież  każdy kij ma dwa końce, być w domu to być przy synku, patrzeć jak rośnie i jak się rozwija, opiekować się nim, troszczyć, wychowywać. Nie tęsknić. To opcja bez konieczności pozostawienia go pod opieką babci, czy niani.
I tak serce podpowiada "zostań", a rozum krzyczy "musisz iść!". Zawsze dążyłam do tego by być niezależna, również finansowo. I zawsze wiedziałam, że nie chcę być gospodynią domową, wychowująca dzieci i usługującą mężowi, zależną od mężczyzny. Szczęśliwie trafiłam na faceta, który nie jest typowym śląskim chłopem, panem i władcą na włościach i nie oczekuje ode mnie tego, że skoro siedzę w domu to będę koło niego skakać. Równocześnie nie chce obarczać go odpowiedzialnością jako jedynego żywiciela rodziny, gdzie z jego  pensji trudno byłoby nam się w trojkę utrzymać, nie mówiąc już o jakichś oszczędnościach. Sprawa wydawałoby się banalnie prosta. Tylko chęć bycia przy własnym, kochanym dziecku ZAWSZE, kiedy będzie mnie potrzebował, przynajmniej w tych najmłodszych latach, jest tak rozdzierająca, że czasem łzy do oczu napływają. Jak sobie pomyślę ile mnie ominie przez ten czas, który będę musiała poświęcić na pracę i dojazdy... Nie chciałabym, żeby kiedyś Kubuś powiedział mi, że to babcia go wychowała.
Jest jeszcze jedna opcja - praca w domu. Jest to bardzo trudny wyczyn. Wymaga dużej elastyczności , dobrej organizacji pracy i wsparcia najbliższych. Oraz najważniejszego czynnika -oferty i dużej dawki szczęścia. I jest to jak dotąd jedyna opcja, przy której moglibyśmy pomyśleć o drugim dziecku, bo gdybym poszła do "normalnej" pracy to oczywiście ciążą, urlop macierzyński i powtórka z rozrywki nie wchodzą w grę. A gdybym została w domu, to i tak finansowo ledwo wiązalibyśmy koniec z końcem przy jednym dziecku. I bądź tu mądry człowieku...

sobota, 23 marca 2013

Kreatywne popołudnie.

    W prawdzie mój osobisty Synuś na takie zabawy jest jeszcze ciut zbyt młodociany, ale kilka minut dalej mieszka z mamą jeszcze przecież mój młodszy brat i z nim czasem zdarzy mi się coś pokolorować, połączyć i zwyczajnie się kreatywnie pobawić.

A jak ktoś ma ochotę rzucić się w objęcia kredek, farb i frajdy razem z nami... To zapraszamy ;)


Potrzebne będą:
- para chętnych rąk, 
albo dwie jak kto woli
- kredki
- kartka
- biała świeczka
- czarna farbka plakatowa, 
albo tusz
- mydło w kostce,
 najlepiej szare
- pędzelek
- woda

Kredkami rysujemy kolorowe linie, zawijasy
czy inne różnobarwne tło.
Choć równie dobrze może to być 
jednobarwny pokaz możliwości,
 czy nawet wersja dla leniwych,
czyli biała kartka.
Efekt będzie tak czy inaczej 
bardzo ciekawy :)


Tak przygotowane tło pokrywamy
czarną farbką lub tuszem.
Może się okazać, że jest to zadanie
nie takie łatwe jak by się wydawało.
Z pomocą przyjdzie nam mydło.
Następnie całą powierzenie kartki
dokładnie "smarujemy" świecą tak,
by powstała na niej warstwa wosku.




















Farbka w połączeniu z wodą i mydłem
pozwoli pokryć cały rysunek jednolitą
czarną warstwą. 




Pozostawiamy do wyschnięcia.

W razie potrzeby 
czynność powtórzyć.
Tyłem pędzelka wydrapujemy
kształty zwierząt, drzew,

figury geometryczne, pejzaż,
czy cokolwiek co tylko 
wyobraźnia podpowie 
i podsunie do głowy.



I mamy gotową pracę :)

czwartek, 21 marca 2013

W chowanego.

    Bawiłam się dziś z synem w chowanego. Nie sądziłam, że niespełna roczny szkrab będzie potrafił bawić się w ten sposób, a jednak... Chowany był modyfikowany, bo to tylko ja się chowałam, a Synuś szukał. Pobiegłam do łazienki i obserwowałam w odbiciu kafelek jak Maluch idzie za mną ostrożnie, rozglądając się na boki ze skupieniem na twarzy. Pomogłam mu trochę pukaniem w drzwi, bo widziałam, że już zaczyna się martwić... Radość z odnalezienia mamy była niezmierna, rozpromieniła małą twarzyczkę w mig. Przytulił się do mnie mocno, dał całusa z otwartą buzią, po czym odsunął się trochę i czekał, aż pobiegnę znowu się schować. Dla takich właśnie chwil warto było wylać wszystkie poty i zmierzyć się z trudami...
Oczywiście nie zabrakło też drugiej strony medalu. Kubuś ostatnio ząbkuje i mimo, że to jest bardzo dzielny mały chłopczyk bywają chwile, kiedy jest taką zmierzłą marudą, że mam ochotę wyskoczyć przez okno i pobyć sama, choć przez chwilę, albo dwie. Ale to nic. Bo jutro znowu będziemy bawić się w chowanego :)

piątek, 15 marca 2013

Miara miłości.

    Kiedyś miarą miłości jakiejś szkolnej miłości Andrzeja była kartka - walentynka lub zwykły list, w kwestii tego akurat szczegółu pamięć moja zawodzi, ale nie takowy szczątek informacji jest istotny w temacie. Otóż owa kartka zawierała przekaz jasny i od serca, a patrząc z perspektywy czasu był on również komiczny. Jedno zdanie zamieszczone na tej starannie złożonej kartce papieru przywarło mi do pamięci i rozśmieszyło do łez. Było to wyznanie miłości obrane w kilka słów, które  pomimo, że osobno emanują sensem i przeciętnością, razem zestawione brzmią co najmniej dziecinnie: "Kocham Cię bardziej niż moje buty", ot pojęcie miary miłości w oczach ucznia szkoły podstawowej. Na szczęście dane nam, ludziom jest się rozwijać, dorastać, przewartościowywać i dojrzewać. I nasza miara miłości także kwitnie i dojrzewa, ewoluuje od "kocham Cię bardziej niż moje buty", przez "kocham Cię najmocniej na świecie" do "kocham Cię tak mocno, że pozwoliłbym Ci odejść". Zatrzymajmy się przy tym ostatnim chwilę bądź dwie. Zdawałoby się, że najmocniej kocha ten, który zatrzymuje partnerkę przy sobie za wszelką cenę, walczy do upadłego, prosi, grozi, szantażuje bo kocha aż tak mocno, że nie chce żyć bez tej drugiej osoby. A tymczasem najmocniej kocha ten, który jest w stanie odpuścić, poświęcić własne szczęście u boku ukochanej, by ta była szczęśliwa bez niego, jeżeli oczywiście dana wybranka serca rzeczywiście szczęśliwsza  byłaby sama, lub u boku innego.

Ps. Za inspirację do tego posta dziękuję mężowi, który dziś mi powiedział jak bardzo mnie kocha.

czwartek, 14 marca 2013

wtorek, 12 marca 2013

Świerzbiące ręce i tęsknota do gipsu.

MIŚ
(dla ciekawych: klik w obrazek przenosi do posta,
w którym MIŚ jest bohaterem głównym)
    Nawiedzają mnie myśli, chęci raczej. Ręce świerzbią do działania. W głowie pomysłów sto na sekundę się roi, ale żaden na tyle motywujący by usiąść, zatrzymać go i ruszyć tyłek, ręce znaczy do roboty. Pamiętacie może MISIA?  Wisi sobie taki paskudek i podszeptuje, że niby samotny, że może by tak coś jeszcze tam w tym pokoiku zmontować i na ścianie zawiesić. I może by robić te twory paskudkami przeze mnie zwanymi i w tym znaleźć odskocznię, spokój i lek na świerzbiące ręce? W końcu wspomnienia z czasów dłubania przy MISIU są na prawdę zje...ste, pamiętam jaką mi to radochę dawało i spełnienie, miałam męża, dziecko w drodze i hobby. Teraz też mam męża i dziecko i jestem przeszczęśliwa, ale jakby mi czegoś brakuje. I coraz częściej tak sobie myślę, że może by udoskonalić nieco konstrukcję, odchudzić paskudka, bo waży bydle sporo i zająć się tym hobby na poważnie? Kto wie, może nawet kiedyś kilka sprzedać... ech marzenia...


czwartek, 7 marca 2013

Zmęczenie materiału.

    Chyba każda matka przeżywa tak zwane zmęczenie materiału, popada w czarną rozpacz i kryzys osobowości emanując postawą "bez noża nie podchodź!". Nie ma się co oszukiwać, są momenty, kiedy najchętniej schowałabym głowę w piasek, albo tak jak dziś - krzyczałabym nie oszczędzając gardła popełniając rękoczyny w kierunku syna. Tak, tak chęci, chęciami - na nie wpływu nie mamy, ale nie musimy się chęciom poddawać, prawda? Co prawda pokrzyczałam sobie w poduszkę, ale do rękoczynów się nie posunęłam. Cóż takiego mógł poczynić niespełna roczny chłopiec, by doprowadzić swoją matkę do stanu targania włosów z głowy, spytacie. Dużo nie trzeba, wystarczyło, że zastałam gagatka przy kuchennej szafce z nożem w ręce. I nie wkurzyło mnie to, że po raz setny dziś otworzył szafkę mimo stanowczych zakazów, ani to, że stał tam z bosą stopą, z której wcześniej zdążył zdjąć skarpetkę. Wkurzyło mnie to, że mógł zrobić sobie krzywdę i byłaby to moja wina. Zagotowało się we mnie w momencie, dzieciaka hop do łóżeczka, a ja? Polazłam sobie z jasiem (poduszką) pokrzyczeć do łazienki. Jak wróciłam Kubuś patrzył na mnie jakby mówił: "stało się coś mamo" z nutką troski i ten właśnie wzrok powalił mnie na łopatki. Wszystkie złe emocje ze mnie zeszły i poszliśmy się razem pobawić na podłodze. Teraz wiem po co ktoś wymyślił te durne zabezpieczenia do szafek i wiem już też, że wcale nie są durne ;)

wtorek, 5 marca 2013

Kto to jest?

źródło
    Odrasta na około 75 centymetrów od podłoża, przemieszcza się samodzielnie, nie zna słów, ale nie potrzebuje ich, żeby powiedzieć czego chce, złości się i uśmiecha i śmierdzi cebulą?
Tak, tak. Oto Kubuś we własnej osobie. Znalazł w kuchennym koszyku cebulę i nie przepuścił okazji na wypróbowanie nowego smaku. Wgryzł się w surową cebulę, skrzywił buzię w komicznym grymasie, po którym szybko zagościł zaciekawiony, skupiony wzrok. Pogryzł i połkną. Teraz chodzi zadowolony z siebie z przyklejonym do buziola uśmiechem o cebulowym wyziewie.

sobota, 2 marca 2013

WcKról

źródło
a może by taką? :D
    WcKról swoje atrybuty władzy wyciąga jedynie ciesząc się swoim własnym skromnym towarzystwem, upewniwszy się wpierw czy aby na pewno jakaś nad troskliwa para oczu nie obserwuje jego poczynań. Ku własnemu zadowoleniu i dla uciechy własnej i/lub w akcie pomocy wiecznie biegającej matce Synuś zwany przez nią Bubusiem, pod postacią WcKróla właśnie, dobywa berło. Zakończone szczotką, postawione niedbale i bez szacunku na zimnych kafelkach wystającym pałąkiem ku górze, stanowi idealny przedmiot zabaw połączonych z pracami porządkowymi  Pomyśleć by można, że tak mało wiekowe dziecko nie dysponuje  jeszcze wiedzą tak skomplikowanych czynności, jaką jest wyszorowanie muszli klozetowej, oświadczam zatem wszem i wobec, iż Bąbel  podglądający matkę w walce o czystość papuguje co zabawniejsze zachowania. Spuszczony z oka zaledwie na moment Kubuś gna do łazienki, matka się ledwie obrócić nie zdążyła - syna nie ma, biegnie więc do łazienki i co widzi? WcKról swoim berłem miesza zadowolony w muszli, a że detergentów znaleźć nie umiał wrzucił obie kostki do ustępu co by woda w środku sie trochę zapieniła. I jak tu nie kochać takiego małego pomocnika? :-)