środa, 24 lutego 2016

Myśleniowy wyciek.

 
  Tak dawno nie pisałam, że dźwięk wystukiwanych na klawiaturze słów wydaje się już bardziej obcy i niezwykły, aniżeli codzienny i niezauważalny. Na brzeg blogowego morza odeszłam tak daleko, że już dawno wyschłam na wiór. A mimo to mego kawałka internetowej przestrzeni nie oddałam. Choć nosiłam się z takim zamiarem od dawna. Jednak sentyment został i blog został na pokuszenie. Tak więc cieszę się, że dziś mam gdzie wylać myślotok natrętny i nastukać kilka zdań, co tak nieporadnie szukają miejsca w mojej głowie.
Gdzieś w odmętach logicznego myślenia tuła się wiadomość, że jestem chora. Tuła się i puka do drzwi przeróżnych, ale nigdzie nie jest mile widziana. Cóż jest świeża - nowa i chowa za sobą kilka niewygodnych faktów. Żadna cząstka mnie nie chce jeszcze w pełni tego stanu zaakceptować. Choć taki cichy głos optymista, co to wyćwiczony został do dostrzegania tej dobrej strony medalu - woła "hura". Bo jakby nie było to przynajmniej wiem. Wiem skąd się wzięły moje problemy. Wiem teraz na pewno, że to nie moja leniwa natura nie pozwala mi normalnie wstawać z łóżka. Że to nie wymysł kawoholiczki, by przez dzień ratować się czterema, czasem pięcioma kubkami czarnego naparu z mlekiem. Wiem, że bóle i zawroty głowy to nie były takie jak dotychczasowa migrena i wiem, że wszechobecny w mojej osobie "niechcemisizm" i wieczne zmęczenie nie były na pewno moim wymysłem, ani nerwicą, ani nawet przyczyną złego trybu życia.Wiem również, że te kilka co prawda, ale zawsze kilka więcej zbędnych kilogramów nie przylepiło się do mnie na stałe, bo niezbyt intensywnie ćwiczyłam, lub pozwoliła. sobie na trzy kawałki czekolady więcej.  Wszystko to i kilka innych mniej lub bardziej uciążliwych prawd i przypadłości było i jest spowodowane chorobą. Więc w gruncie rzeczy mi ulżyło, tak z jednej strony.


Diagnoza padła niedawno, podczas urlopu w Polsce. Niedoczynność tarczycy. Takie nic. Leczenie trwa do końca życia, ale jest proste jak budowa cepa - wystarczy tylko łykać tabletki codziennie na czczo i tyle. I nie sama diagnoza czy leczenie mnie tak martwią, bo nie są ani groźne ani  skomplikowane. Martwią mnie objawy, które nie wiem kiedy i czy w ogóle miną. A najbardziej martwi mnie duże prawdopodobieństwo z zajściem w ciążę. Bo o ile brak energii mogę uzupełniać kawą, a nadwadze mogę napluć w twarz, tak wiadomość, że o drugą ciążę mogę się starać z pięć abo i więcej lat przyprawia mnie o nieznośne dreszcze.
Jak już pisała wcześniej, diagnoza jest świeża. Tak więc niewiele jeszcze wiem i nadal układam sobie to wszystko w głowie.
No to się pożaliłam, dobranoc.